Barbara Nowacka nie kryła oburzenia decyzją prezydenta. W ostrym wpisie w mediach społecznościowych zarzuciła Karolowi Nawrockiemu brak zrozumienia dla szkoły, nauczycieli i młodego pokolenia.
Szefowa MEN oskarżyła prezydenta o kierowanie się wyłącznie polityką i strachem przed „krytycznie myślącą młodzieżą”, sugerując, że weto jest próbą zablokowania reformy „Kompas Jutra”. W jej narracji była to decyzja niemerytoryczna, wynikająca z ideologicznych uprzedzeń.
Poseł koalicji: „I dobrze, że zawetował”
W tej samej przestrzeni pojawił się jednak wpis, który całkowicie zmienił kontekst sporu. Autorem był poseł do niedawna reprezentujący barwy Koalicji Obywatelskiej Marcin Józefaciuk – nauczyciel, były dyrektor szkoły, polityk daleki od konserwatywnych środowisk.
Józefaciuk wprost przyznał, że prezydent miał rację.
Nie zakwestionował potrzeby reformy edukacji ani jej kierunku. Przeciwnie – uznał, że wiele proponowanych rozwiązań jest sensownych i odpowiada na realne potrzeby szkoły. Kluczowy problem widzi jednak gdzie indziej: w tempie i sposobie wdrażania zmian.
„Na kolanie, bez pilotażu, bez szkoleń”
Poseł, który do Sejmu wszedł z list KO nie pozostawił złudzeń co do jakości przygotowania ustawy. Wskazał na brak pilotażu, brak realnych szkoleń dla nauczycieli, brak gotowych i spójnych podstaw programowych oraz presję czasową.
Jego zdaniem reforma, która w dużej mierze porządkuje to, co już dziś funkcjonuje w szkołach, tym bardziej powinna być wdrażana spokojnie, etapami i w dialogu z nauczycielami. W przeciwnym razie – nawet dobra idea może zamienić się w organizacyjny chaos.
Pęknięcie narracji rządu
Wypowiedź Józefaciuka jest szczególnie kłopotliwa dla Ministerstwa Edukacji Narodowej, bo nie pochodzi od opozycji, związków zawodowych ani środowisk konserwatywnych. To głos „z wnętrza” – nauczyciela i posła koalicji rządzącej, który otwarcie przyznaje, że weto było uzasadnione. Tym samym podważa tezę, że decyzja prezydenta była wyłącznie aktem politycznej blokady.
Zatem weto Karola Nawrockiego stało się katalizatorem poważnej debaty. I tym razem trudno ją sprowadzić wyłącznie do „politycznych fobii”.