CIA zgubiła atomowy reaktor w Himalajach. Do dziś nie chcą się do tego przyznać

Z tego tekstu dowiesz się:
-
CIA zgubiła w Himalajach radioaktywny generator – podczas Zimnej Wojny Amerykanie stracili w rejonie Nanda Devi mikro-reaktor z plutonem, który znajduje się tam prawdopodobnie do dziś.
-
Powodem była chińska bomba atomowa z 1964 roku – po pierwszym teście nuklearnym Chin USA chciały przechwytywać dane z przyszłych testów rakietowych.
-
Plan zakładał szpiegostwo z najwyższych gór świata – CIA i indyjski wywiad chciały zainstalować odbiornik telemetryczny na himalajskim szczycie, zasilany radioaktywnym generatorem SNAP-19C.
-
Misja zakończyła się fiaskiem – w 1965 roku śnieżyca zmusiła wspinaczy do porzucenia sprzętu; lawina zmiotła generator, którego nigdy nie odnaleziono.
-
Sprawa była przez dekady tajna – ujawnienie jej wywołało skandal polityczny w Indiach i napięcia dyplomatyczne między USA, Indiami i Chinami.
-
Obawy trwają do dziś – istnieje ryzyko skażenia lub wykorzystania plutonu przez osoby trzecie, choć naukowcy oceniają zagrożenie dla Gangesu jako niewielkie.
-
Indyjski rząd rozważa poszukiwania generatora – lokalne władze apelują o jego odnalezienie i usunięcie ze względów bezpieczeństwa.
W październiku 1964 roku Chiny dokonały pierwszej eksplozji bomby atomowej. Miała siłę 22 kiloton, więcej niż ta, którą zrzucono na Nagasaki. Wystraszyło to Amerykanów, którzy uznali, że muszą monitorować dalsze chińskie testy. Problemem było jednak to, że zarówno CIA, jak i wywiad Indii, mieli w tym totalitarnym państwie ogromne problemy z rekrutacją agentów. Trzeba było wymyślić inny sposób.
Odbiornik na szczycie góry
Stało się to podczas przyjęcia, w którym brał udział legendarny generał Curtiss LeMay, ówczesny dowódca amerykańskich sił lotniczych i jeden z najważniejszych twórców amerykańskiej doktryny nuklearnej. Był on także jednym z członków Stowarzyszenia National Geographic. W trakcie tego przyjęcia rozmawiał z pracującym dla tego magazynu fotografem i alpinistą Barrym Bishopem, który opowiadał mu o urokach Himalajów. Ta rozmowa podsunęła mu pomysł i wkrótce potem CIA wezwała Bishopa na rozmowę.
Plan CIA był prosty, ale odważny. Chiny nie miały bombowców, które mogłyby dolecieć do USA, ale dla wszystkich było jasne, że zaczną prace nad własnymi pociskami balistycznymi. Takie pociski podczas lotu komunikują się z ziemią, wysyłając dane telemetryczne. CIA uznała, że jeśli uda się zainstalować odbiornik na Kanczendzondze, drugim najwyższym szczycie w Himalajach, to ten da radę przechwycić te sygnały, zapewniając szpiegom bezcenne informacje.
Problemem było jednak to, że taki odbiornik musiałby działać całymi latami, a tym samym potrzebować źródła prądu. Rozwiązaniem miał być SNAP-19C. To malutki generator termoelektryczny opracowany przez Korporację RAND dla NASA. Zawierał w sobie dwa izotopy plutonu, Pu-239 i Pu-238. Ważące ok. 20 kg urządzenie konwertowało ciepło wydzielane przez materiał radioaktywny na prąd. Powstało z myślą o satelitach, gdyż fotowoltaika była wtedy zbyt prymitywna, by użyć jej do zapewniania im prądu. Takie reaktory zainstalowano na sondzie Voyager I i nadal działają, chociaż od jej startu upłynęło 45 lat.
Współpraca z Indiami
Bishop był idealnym kandydatem do poprowadzenia tej misji. Był doświadczonym alpinistą i weteranem sił zbrojnych, a jego praca jako fotograf National Geographic sprawiała, że regularnie znikał na całe miesiące i nie wzbudziłoby to podejrzeń. On sam jednak odmroził stopy podczas wcześniejszej wspinaczki na Mount Everest i wejście na szczyt z ciężkim sprzętem odpadało. Polecono mu więc zrekrutować odpowiednich alpinistów.
Pierwszym, do którego się zwrócił, był Jim McCarthy, którego zdjęcie z wspinaczki na Mount Everest znalazło się kilka lat wcześniej na okładce Mount Everest. Dziś 92-letni alpinista jest ostatnim żyjącym Amerykaninem, który brał udział w tej misji. Powiedział dziennikarzom NYT, że CIA zaoferowała mu tysiąc dolarów – ok. 10 tys. dolarów po uwzględnieniu inflacji – ale zgodził się na to głównie z powodów patriotycznych.
CIA poprosiło też o pomoc Indie. Stosunki z tym państwem były trudne, ale Indie właśnie przegrały krótki, ale intensywny konflikt graniczny z Chinami i chiński atom budził ich panikę. R.K. Yadav z hinduskiego wywiadu powiedział dziennikarzom, że o tych planach w jego kraju wiedziały tylko dwie czy trzy osoby. Rząd powierzył poprowadzenie indyjskiej części tej ekspedycji kapitanowi Marynarki Wojennej M.S. Kohliemu, który zaczął się wspinać w wieku 7 lat i niedawno poprowadził pierwszą indyjską ekspedycję na Everest. On od razu uznał, że ten plan jest nierealny. Wtedy na szczyt Kanczendzongę weszła tylko jedna osoba. McCarthy był tego samego zdania. Misji nie można było odwołać, bo w międzyczasie Chińczycy odpalili kolejną bombę, ale zdecydowano, że odbiornik zostanie umieszczony na szczycie Nanda Devi, w pobliżu granicy z Chinami.
Zaskoczyła ich śnieżyca
Gdy wszystko było gotowe, wspinacze, ok. pół tuzina osób, trafili na Alaskę, gdzie trenowali przed misją – która oficjalnie była zwykła ekspedycją naukową. Amerykanie zaznajomili się także z obsługą reaktora i odbiornika. W połowie września 1965 roku wylądowali w Dellhi, skąd polecieli śmigłowcem w pobliże szczytu. Wspinaczka była bardzo trudna, gdyż nie mieli czasu na aklimatyzację i wszyscy cierpieli na chorobę wysokościową. Nie pomagały też ciężkie plecaki – sam generator ważył ok. 20 kilo. Kohli i McCarthy wspominali, że wszyscy szerpowie, mimo wagi, chcieli go nieść, bo wydzielał z siebie ciepło. Kohli dodał, że nikt nie powiedział im, jakie niebezpieczeństwo stanowi – oni sami niewiele o tym wiedzieli.
16 października w ekspedycję uderzyła śnieżyca, gdy szykowali się do zdobycia szczytu. Sonam Wangyal z hinduskiego wywiadu powiedział NYT, że byli głodni, spragnieni i wycieńczeni, a śnieg sięgał im ud. Kohli, który przebywał wtedy w wysuniętej bazie, bojąc się o ich bezpieczeństwo, zdecydował się przerwać misję. Powiedział im przez radio, że mają zniszczyć sprzęt o skały i wracać. McCarthy to usłyszał i zaczął protestować – do dziś uważa, że to była błędna decyzja – ale operacja miała miejsce w Indiach, więc to Kohli nią dowodził.
Nie udało się go znaleźć
Kilka dni później skończył się sezon wspinaczkowy. Ekspedycję, która miała odzyskać reaktor, udało się zorganizować dopiero w maju 1966 roku. Kiedy jednak prowadzona przez Kohliego ekspedycja dotarła do dawnego obozu okazało się, że generatora już tam nie ma. Półkę, do której go przywiązali, zmiotła lawina i zostało po nim tylko kilka kabli. Kohli wspominał, że CIA była przerażona tym, że zostawili w górach kapsułki z plutonem. Kohli przyznał, że gdyby wiedział, jakie stanowią niebezpieczeństwo, nie nakazałby porzucenia go na górze. Dwie kolejne ekspedycje również go nie odnalazły. Zdaniem McCarthiego produkowane przez niego ciepło sprawiło, że zatonął w lodzie.
Wiosną 1967 roku CIA udało się zainstalować podobny sprzęt na pobliskim szczycie, niższym i łatwiejszym w wspinaczce. Ten jednak ciągle przerywał transmisję. Wysłana do jego sprawdzenia ekspedycja ustaliła, że faktycznie na skutek temperatury zakopuje się w lodzie, więc zdemontowano go i zabrano do USA. Zainstalowanie odbiornika, który faktycznie działał, udało się dopiero w 1973 roku. Niedługo potem rozwój satelitów szpiegowskich sprawił jednak, że straciło to znaczenie.
Nabrali wody w usta.
To fiasko zostało utajnione. Część prawdy została jednak odkryta po dekadzie przez młodego, ale już cenionego dziennikarza Howarda Kohna. Jego artykuł wywołał prawdziwą furię w Indiach, gdzie nawet większość członków rządu i przedstawicieli służb nie miała pojęcia o tej misji. Administracja Jimmiego Cartera odmawiała jakichkolwiek komentarzy. To się nie zmieniło – dziennikarze NYT także teraz usłyszeli od rządu, że nie komentują spraw dotyczących wywiadu.
Administracja Cartera próbowała wyciszyć całą sprawę i poprosiła o to samo rząd Indii. Ten się na to zgodził. Indie były liderem państw, które w Zimnej Wojnie zachowywały neutralność, więc współpraca z CIA przeciwko Chinom byłaby dla nich wielkim problemem dyplomatycznym. Do tego, po rządach prosowieckiej premier Indiry Gandhi, stosunki między oboma państwami w końcu zaczęły się poprawiać.
Może stanowić zagrożenie
Mimo tego w Indiach ta sprawa do dzisiaj budzi ogromne kontrowersje. Lodowce z Nanda Devi zasilają Ganges, z którego wodę czerpią miliony Hindusów – i wielu z nich się boi, że pluton ją skazi. Zarówno komisja stworzona przez rząd Indii, jak i współcześni naukowcy, uważają jednak, że z racji ogromnej ilości wody w Gangesie to ryzyko jest bardzo małe. Nie oznacza to jednak, że reaktor nie stanowi zagrożenia. Może się zdarzyć, że zostanie znaleziony przez ludzi, którzy, nie wiedząc czym jest, go rozmontują i się skażą. W 1987 roku w brazylijskim miasteczku Goiania miała miejsce podobna sytuacja – rozmontowanie radioaktywnej kapsuły z urządzenia medycznego skaziło setki osób i zabiło cztery. Może się też zdarzyć, że ten pluton wpadnie w ręce terrorystów. Mogą go użyć do stworzenia tzw. brudnej bomby – czyli bomby, której eksplozja go rozrzuci, powodując skażenie na ogromnym obszarze.
W lutym 2021 roku kawał skały odpadł w pobliżu Nanda Devi. Wywołało to lawinę skał, wody, lodu i błota, która zabiła ponad 200 osób. Kohli powiedział NYT, że to musiał być ten generator. Przyznał, że nie ma na to dowodu, ale tak czuje. Tego samego zdania jest wielu mieszkańców okolic tego szczytu. Eksperci nie są jednak przekonani, że to on spowodował tę katastrofę.
Temat tego generatora nadal jest żywy, gdyż Indie prowadzą wiele projektów infrastrukturalnych w tej okolicy, od poszerzania dróg do budowy posterunków granicznych. Zdaniem Stapala Maharaja, ministra turystyki Uttarakhand, gdzie leży ta góra, trzeba go w końcu odnaleźć i stamtąd zabrać. Powiedział NYT, że rozmawiał o tym z premierem Indii Narendrą Modim, który nie znał wcześniej tej historii. Premier obiecał, że się temu przyjrzy, ale na razie nic z tego nie wynikło.
źr. wPolsce24 za New York Times











