Obrzydliwe zachowanie. Polscy funkcjonariusze Straży Granicznej zabrali niemieckim dzieciom truskawki!

O sprawie poinformował portal Deutsche Welle, gdzie podsumowano teksty - z niemieckich mediów - opisujące wprowadzone w Polsce kontrole na granicach.
Dla przykładu, według portalu „Bild”, najbardziej ucierpią... polscy handlarze owoców:
- Mniej Niemców, to mniej popytu na truskawki i czereśnie – zauważył autor komentarza.
Wiadomo. My, Polacy, to głównie szczaw i mirabelki. Czereśnie są dla nas za drogie, truskawki jemy ze dwie na sezon. Na rodzinę oczywiście.
Cieszymy się i z tego, bo do niedawna wszyscy mieszkaliśmy w kartonie po butach. W jeziorze. A i tego nie dla każdego wystarczało.
Tusk leje oliwę na wzburzone fale, które wywołał Kaczyński
Zmianę sytuacji na granicy opisał także tygodnik „Der Spiegel”. Gazeta przyznała, że migranci zawracani przez rodaków Donalda Tuska (sam się tak żartobliwie określił, to i my możemy!) wywołali w Polsce "wielki gniew":
- Konserwatywna partia opozycyjna PiS i siły skrajnie prawicowe wykorzystują tę kwestię do podsycania nastrojów antyimigranckich i antyniemieckich.
Znowu wszystko jasne. Przecież czytamy Onet i wiemy, co myślą o sprawie niemieccy politycy. Na przykład zauważają, że ich przedstawiciel w Polsce odczuwa wielką presję i musi reagować:
- Proeuropejski szef rządu Donald Tusk (...) poczuł się zmuszony do wezwania policji i żołnierzy na granicę. Warszawa brutalnie odrzuciła ofertę (szefa MSW Alexandra) Dobrindta, aby prowadzić wspólne kontrole – napisał Wolf Wiedmann-Schmidt.
W "Spieglu", nie w Onecie. Tak wiemy, żadna różnica, ale dbajmy o precyzję.
- Zamiast przyjaźni między sąsiadami jest konflikt. Zamiast otwartych granic, po raz kolejny mamy do czynienia z podziałami. CDU, która postrzega siebie jako partię europejską, zagraża harmonii w UE - ocenił autor komentarza.
Doradzalibyśmy naszym przyjaciołom wprowadzenie tych samych metod, które opracował w Polsce najwspanialszy z premierów, żeby rozwiązać ten problem.
Otóż wystarczy zabronić ludziom pilnowania granicy, później trzeba jeszcze zakazać robienia zdjęć i kręcenia filmów. Na koniec można zamknąć tę czy inną telewizję, a najbardziej krewkich protestujących oddać w opiekę lokalnemu Bodnarowi, czy jakkolwiek się lokalny rottenführer u Was nazywa.
Bezczelni Polacy odmawiają niemieckim dzieciom truskawek
Szczególnie zbulwersowało naszych ukochanych przyjaciół to, że do Polski nie wpuszczono - kilka razy (sic!) - niemieckich turystów.
- Regionalny dziennik „Ostsee-Zeitung”, a za nią gazeta „Bild” i inne media, donoszą o przypadku zawrócenia z granicy niemieckiej rodziny, spędzającej urlop na wyspie Uznam - relacjonuje dw.com.
Gazety i portale opisały dramatyczne losy Niemców, którzy chcieli dostać się do Polski przez przejście graniczne Świnoujście-Ahlbeck, aby zrobić zakupy na targu.
Wiadomo, truskawki i czereśnie. Okazało się jednak, że wspomniani amatorzy polskich owoców, nie mieli wymaganych prawem glejtów niezbędnych do przekroczenia granicy, czyli po prostu nie mieli żadnych dokumentów potwierdzających ich tożsamość.
Co gorsza, nie miały ich dzieci. A wszystkie dzieci, jak wiadomo, lubią truskawki. Dalszy ciąg tej tragedii jest już dość klarowny, prawda?
Bezduszni polscy funkcjonariusze Straży Granicznej odmówili biednym niemieckim dzieciom dostępu do ulubionych owoców.
Wyobrażacie to sobie? Przecież my za to będziemy musieli postawić jakiś kamień w każdym polskim mieście. To tak, jakby ściąć konary prasłowiańskiej gruszy, która chroniła w swych konarach plebejskiego uciekiniera. Do tego z Niemcem siedzącym na konarze. Albo znacznie gorzej.
- To bezczelność. Od lat przechodzimy na drugą stronę, mamy swobodny ruch graniczny – a teraz coś takiego – powiedział, cytowany przez „Ostsee-Zeitung”, "zirytowany ojciec, który chciał zabrać żonę i dwie córki na spacer i truskawki w Świnoujściu".
Nie była to jedyna równie bulwersująca historia. Nie wpuszczono do Polski także małżeństwa z Dolnej Saksonii, które wybrało się do Świnoujścia. Gazeta sprecyzowała, że jeden z małżonków (nie dopytujmy o szczegóły, to nowoczesna Europa, o takie rzeczy się tu nie pyta) wyjaśnił, że "mieli przy sobie tylko karty hotelowe i nawet nie pomyśleli, że potrzeba jeszcze dowodu osobistego".
Co gorsza, według „Ostsee-Zeitung” nie są to odosobnione przypadki, choć "polskie władze nie podały dokładnej liczby zawróconych z granicy wczasowiczów".
Nie martwcie się, przyjaciele. Nam też nie chcą podać żadnych liczb, za które będzie ich można później pociągnąć do odpowiedzialności.
Martwi nas ten stan rzeczy z jeszcze jednego powodu. Strach pomyśleć, ile polskich firm zbankrutuje, zanim wasi rodacy nauczą się nosić przy sobie dowody tożsamości.
źr. wPolsce24 za dw.com