Żydowski film dokumentalny w neo-TVP, czyli jak tragiczną historią holokaustu uderzyć w PiS i polski patriotyzm

„Wśród sąsiadów” stara się wnikliwie przeanalizować relacje polsko-żydowskie na przykładzie małego miasteczka Gniewoszów. Reżyser pokazuje złożony obraz wspólnego życia przez wieki – od harmonijnego współistnienia aż po tragedie czasu II wojny światowej.
Film odsłania zarówno heroiczne akty solidarności, jak i dramatyczne przykłady zdrady, w tym zbrodni dokonanych przez polskich bandytów na swoich żydowskich sąsiadach. Wśród bohaterów dokumentu znalazł się ostatni ocalały Żyd z Gniewoszowa oraz Polka, która jako dziecko była świadkiem dramatycznych wydarzeń.
Twórca posłużył się niezwykle sugestywną narracją, łącząc wywiady z żyjącymi świadkami z ręcznie rysowanymi animacjami. Efekt jest rzeczywiście poruszający i mocno wpływa na emocje widza.
Wściekłość na ustawę
Spirytus movens powstania filmu była ustawa z czasów rządów Zjednoczonej Prawicy, która penalizowała przypisywanie Polakom współudziału w holokauście. Przypomnijmy, że po jej uchwaleniu środowiska żydowskie na całym świecie podniosły prawdziwą histerię. Film jest jednym z owoców tamtego wzmożenia, czego autor wcale nie ukrywa. Oczywiście w tym ujęciu "złymi ludźmi" są politycy PiS i polscy "nacjonaliści", którzy chcieli "wsadzać do więzienia każdego, kto ośmieliłby się choćby wspomnieć o tym, że oprócz osób ratujących Żydów byli też w polskim narodzie ludzie mali i podli". Tak to prawo zrozumieli Żydzi i tak zrozumiał je ewidentnie Yoav Potash.
W filmie jesteśmy zaznajamiani z historią życia Yakova (Janka) Goldsteina, który urodził się w Gniewoszowie i którego szczęśliwe dzieciństwo zostało przerwane przez niemiecką napaść na Polskę. I tutaj naprawdę trudno się w filmie Potasha dopatrzeć jakiegoś umniejszania niemieckiej winy. Niemcy są nazywani Niemcami, słowo "naziści" nie pada w filmie chyba ani razu. Zagłada przyśpiesza w roku 1941, kiedy Niemcy likwidują getto i postanawiają wszystkich żydowskich mieszkańców Gniewoszowa wywieźć do obozów. W czasie transportu mały Yakov wraz z matką zeskakują z wozu i tym sposobem ratują życie.
Błąd reżysera czy celowo przemilczenie?
Kolejne epizody jego historii to próby znalezienia kryjówki u polskich sąsiadów. W tym miejscu brak w filmie kluczowej informacji, czyli przypomnienia, że za ukrywanie Żydów groziła w okupowanej Polsce kara śmierci. Gdyby autor uczciwie poinformował swoich widzów o tym fakcie, być może łatwiej byłoby im zrozumieć dlaczego nie wszystkie polskie rodziny znajdowały w sobie dość bohaterstwa, by przygarnąć poszukujących schronienia żydowskich sąsiadów. Tułaczka Yakova z rodzicami - najpierw po Gniewoszowie, a później kryjówka w Warszawie to fragment, w którym zetkniemy się z całą paletą postaw po stronie Polaków. Są dobrzy Polacy - zazwyczaj dzieci, współczujący małemu Yakovowi (ale ktoś te dzieci przecież na tak empatyczne istoty wychował), są Polacy obojętni, są tacy, którzy pomagają ale nie bezinteresownie i są wreszcie zwykłe szumowiny, które polują i wydają Niemcom żydowskich współobywateli.
Zdziwienie i emocje budzi zapewne scena, w której mały Yakov zostaje znaleziony w ruinach Warszawy przez dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Przekazują go oni najpierw w ręce swoich rodaków, którzy po odkryciu iż chłopiec jest obrzezany, stawiają go pod ścianą. Gdy już ma dojść do rozstrzelania, dwaj żołnierze zawracają i wstrzymują egzekucję. Trudno jednak w tej - zaiste przedziwnej historii - dopatrywać się próby wybielania Niemców. Sam Yakov mówi, że do dziś nie rozumie ich zachowania, a ratunek traktuje w kategoriach cudu. Z filmu bije przekaz, że sytuacja była raczej jakimś cudownym, absolutnie trudnym do wytłumaczenia wyjątkiem, bo normalnie Niemcy byli w takich przypadkach bezwzględni w swoim bestialstwie.
Powojenne morderstwo
Historia Yakowa kończy się jednak gorzko. Choć on sam przeżywa i wyjeżdża w wieku 14 lat do Izraela to traci rodziców, którzy zostają bestialsko zamordowani. Jego bliscy tracą życie jednak dopiero we wrześniu 1945 roku w Gniewoszowie, dokąd wrócili szukać członków swojej rodziny. Za ich śmierć odpowiadają bandyci - mordercy, złodzieje i kryminaliści narodowości polskiej. Yakov ma żal i ogarnia go zrozumiała rozpacz - przeżyli wojnę, przeżyli niemieckie szaleństwo masowego zabijania, a zostali zastrzeleni bez powodu przez ludzi, którzy znali ich jeszcze sprzed wojny. Warto jednak zwrócić uwagę na słowo "bandyci" jakimi słusznie przecież są określani zabójcy rodziny małego Yakova. Trudno bowiem taki sposób narracji odnieść do całego narodu polskiego, bandyta to wszak wyrzutek, jednostka zdegenerowana, w żadnym razie nie jest to reprezentatywny przedstawiciel ogółu społeczeństwa. W tym sensie ciężko na przykładzie tej zbrodni wysnuć wniosek, że jest ona dowodem na jakiś systemowy współudział Polaków w holokauście.
Zbędny wątek polityczny zaszkodzi filmowi
Dodatkowo film wyraźnie pokazuje, że we współczesnej Polsce jest mnóstwo ludzi, dla których pamięć o swoich dawnych żydowskich sąsiadach ma znaczenie. Poza pokazaniem tych godnych i sprawiedliwych polskich postaw film kończy informacja, że ustawa o ściganiu każdego kto obwinia Polaków za współudział w holokauście została złagodzona, a "nacjonalistyczna partia PiS" straciła w 2023 roku władzę. Te polityczne wtręty nie wnoszą zupełni nic do historii opowiedzianej w filmie.
Niestety będą one miały wpływ na odbiór filmu i zapewne zdeterminują jego recenzje w debacie publicznej w Polsce. Nie bez znaczenia jest także fakt, że "Wśród sąsiadów" jako pierwsza emituje neo-TVP w likwidacji i umieszcza go też na swojej platformie VOD. Dla obecnego kierownictwa telewizji z Woronicza i jego politycznego zwierzchnictwa jest to bowiem dobry film, by uderzyć w znienawidzone polityczne środowisko. I tutaj Potash popełnił katastrofalny błąd, bo w ten sposób wsadził swój film do politycznej szuflady, czego efekty już widać w polskim internecie.
Olgierd Jarosz











