Skandal w Ministerstwie Kultury. Uznali szefową Instytutu Pileckiego za "sygnalistkę", a potem po prostu ją zdradzili

Poufny list trafił do osoby, której dotyczył
Radziejowska, korzystając z procedur przewidzianych w ustawie o ochronie sygnalistów, wysłała poufny list do poprzedniej minister kultury Hanny Wróblewskiej. Odpowiedź, którą otrzymała w kwietniu, była jednoznaczna, jej zgłoszenie miało zostać objęte ochroną prawną. To oznaczało, że miała gwarancję bezpieczeństwa w pracy i pewność, że jej list nie zostanie ujawniony.
Stało się odwrotnie. Dokument trafił do dyrektora Instytutu Pileckiego, Krzysztofa Ruchniewicza, którego dotyczyły zarzuty. Kilka tygodni później Radziejowska została odwołana ze stanowiska.
Resort zmienia narrację
Po wybuchu afery Ministerstwo Kultury tłumaczy, że przyznanie ochrony prawnej... było pomyłką jednego z urzędników.
Oficjalna linia resortu, kierowanego już dziś przez minister Martę Cienkowską brzmi: Radziejowskiej status sygnalistki nigdy nie przysługiwał. Problem w tym, że z mocy ustawy dokument z kwietnia miał pełną moc prawną i to on powinien chronić kierowniczkę przed konsekwencjami.
Eksperci alarmują, że taka praktyka może być złamaniem ustawy o sygnalistach i stanowić działanie odwetowe, za które grozi odpowiedzialność karna.
Afera coraz szersza
Sprawę opisała jako pierwsza Wirtualna Polska, ujawniając kulisy wycieku poufnej korespondencji. Według ustaleń dziennikarzy, list Radziejowskiej krążył wśród polityków i urzędników, mimo że miał klauzulę „poufne”.
Były minister kultury Kazimierz Ujazdowski wprost ocenił, że Radziejowska została ukarana za działanie w interesie publicznym, a resort powinien natychmiast naprawić wyrządzone szkody.
Przypomnijmy, że w miejsce zwolnionej Hanny Radziejowskiej Krzysztof Ruchniewicz powołał byłą niemiecką radną Joannę Kiliszek, która "zasłynęła" m.in. tym, że publicznie broniła autora paszkwilanckich wobec Polaków książek - Jana Grabowskiego.
źr. wPolsce24 za wp.pl