Tim Walz chce zlikwidować kolegium elektorskie. Nie spodobało się to Kamali Harris
W USA wyborcy nie głosują bezpośrednio na kandydata na prezydenta. Zamiast tego poszczególne stany wybierają tzw. elektorów. Zasady rządzące ich wyborem różnią się w poszczególnych stanach. W pierwszy wtorek po drugiej środzie grudnia (14-20 grudzień) elektorzy spotykają się w stolicach swoich stanów, by oddać swoje głosy. Te wysyłane są potem do Kongresu, który je oficjalnie liczy na początku stycznia, przed połączoną sesją Senatu i Izby Reprezentantów. Przy obecnej liczbie elektorów prezydentem zostaje kandydat, który zdobędzie 270 lub więcej głosów elektorskich.
Więcej władzy dla małych stanów
Mogłoby się wydawać, że ten system to niepotrzebna, archaiczna komplikacja. Jego wprowadzenie miało jednak istotne powody. Głównym jest to, że zwiększa on siłę głosu małych stanów. Liczba elektorów z danego stanu jest bowiem zależna od wielkości jego delegacji w Kongresie. Liczba kongresmanów w Izbie Reprezentantów jest zależna od populacji danego stanu – minimum to jeden, ale np. Kalifornia, najludniejszy stan w USA, ma ich aż 52 – ale każdy stan ma po dwóch senatorów. Tym samym minimalna liczba elektorów z danego stanu to 3, co w wypadku najmniejszych stanów oznacza, że liczba głosów elektorskich jest nieproporcjonalnie wysoka w stosunku do populacji. Na przykład w Teksasie jeden głos elektorski przypada na 730 tys. mieszkańców, ale w Wyoming – stanie o najmniejszej populacji w USA – jeden taki głos przypada na 192 tys. mieszkańców. To nie jest błąd tego systemu, a jego główne założenie. Ojcowie Założyciele bali się bowiem, że ludne stany na wybrzeżu wybiorą kandydata, który będzie reprezentował ich interesy kosztem mniejszych stanów. Zwiększenie siły ich głosów miało na celu obniżenie takiego ryzyka.
Kolegium Elektorskie miało być również bezpiecznikiem. W założeniu elektorami mieli bowiem zostawać szanowani przedstawiciele lokalnej populacji. Jeżeli wyborcy wybraliby kandydata, który skrajnie nie nadaje się do zostania prezydentem, to liczono, że elektorzy po prostu nie oddadzą na niego swoich głosów. Dziś szanse na to są już dużo mniejsze, bo wiele stanów wprowadziło mechanizmy, które zmuszają ich do oddania głosu na zwycięzcę wyborów w ich stanie, ale jeszcze w 2016 wielu komentatorów liczyło, że elektorzy zablokują zwycięstwo Trumpa, a w 2020 komentatorzy sympatyzujący z drugą stroną liczyli na zablokowanie Bidena. W praktyce elektorzy, którzy głosują na niewłaściwego kandydata, zdarzają się w niemal każdych wyborach, ale jeszcze nigdy ich głos nie zmienił ostatecznego wyniku. Eksperci są zgodni, że gdyby do tego doszło, to USA czekałby bardzo poważny kryzys polityczny.
Kolegium Elektorskie musi odejść
We wtorek Walz gościł w Sacramento, w prywatnej rezydencji gubernatora Kalifornii Gavina Newsoma, gdzie spotkał się z darczyńcami kampanii. Jak donosi Bloomberg, rozmowa miała zejśc na to, w jaki sposób w USA wybierani są prezydenci. „Chyba wszyscy wiemy, że Kolegium Elektorskie musi odejść. Ale to nie jest świat, w którym żyjemy. Więc musimy wygrać w hrabstwie Beaver w Pensylwanii. Musimy być w stanie udać się do Nowego Jorku, Pensylwanii i wygrać. Musimy być w zachodnim Wisconsin i wygrać. Musimy być w Reno, w Nevadzie, i wygrać”. Jego słowa zostały błyskawicznie podchwycone przez sztab Trumpa i prominentnych polityków Partii Republikańskiej. Oskarżają go teraz o to, że ten komentarz świadczy, że przygotowują się już do podważania ewentualnego zwycięstwa Trumpa.
Przedstawiciel sztabu Kamali Harris powiedział mediom, że likwidacja Kolegium Elektorskiego nie jest oficjalnym postulatem ich kampanii. W wysłanym do mediów oświadczeniu napisali, że słowa Walza oznaczają, że w rzeczywistości... popiera istnienie tej instytucji i jest zaszczycony tym, że musi walczyć o głosy także na prowincji.
Gdy został zapytano o to dwa dni później przez dziennikarza ABC, Walz próbował wycofać się z tych słów. „Chodziło mi o to, że są ludzie, którzy uważają, że każdy głos powinien się liczyć w każdym stanie, u myślę, że niektórzy ludzie myślą, że tak nie jest” - stwierdził, jednak zapewnił równocześnie, że jego stanowisko w tym temacie jest identyczne jak stanowisko Kamali Harris. Warto przy tym odnotować, że jako gubernator Minnesoty, Walz podpisał w zeszłym roku porozumienie międzystanowe National Popular Vote Interstate Compact. Zakłada, że stany, które do niego dołączyły, przekażą swoje głosy elektorskie kandydatowi, który dostał najwięcej głosów od wyborców, a nie temu, który wygrał wybory w danym stanie. To porozumienie ma wejść w życie gdy dołączy do niego tyle stanów, że w sumie będą miały więcej niż 270 głosów elektorskich.
Trump wygrał dzięki niemu wybory.
W przeszłości istnienie Kolegium Elektorskiego krytykowali przedstawiciele obu partii, ale w ostatnich latach krytyka płynie głównie z lewej strony. Najbardziej nie podoba im się to, że z racji jego istnienia głosy mają różną wartość w zależności od tego, w którym stanie je oddano. W USA możliwa jest sytuacja, w której prezydentem zostanie kandydat, który dostał łącznie mniej głosów. I nie jest to teoria, w dotychczasowej historii USA taka sytuacja miała miejsce już pięć razy. Trzy z nich miały miejsce w XIX wieku, ale dwa ostatnie takie przypadki to George W. Bush i Donald Trump – więc nietrudno zrozumieć, czego lewicy tak bardzo nie podoba się ten system.
Warto przy tym zauważyć, że Partia Demokratyczna zawdzięcza swoje powstanie Kolegium Elektorskiemu. W wyborach w 1824 roku starło się ze sobą czterech kandydatów Partii Republikańsko-Demokratycznej – jedynej, jaka istniała wtedy w USA. Najwięcej głosów dostał generał Andrew Jackson, wsławiony obroną Nowego Orleanu podczas wojny z Wielką Brytanią. Ale chociaż dostał też najwięcej głosów elektorskich, to było ich za mało, by wygrać. Wobec tego wybór nowego prezydenta spoczął na delegacjach poszczególnych stanów, a senator Henry Clay, który zajął czwarte miejsce i odpadł, zadbał o to, by zwyciężył John Quincy Adams, syn prezydenta Adamsa. Po zwycięstwie Adams powierzył Clayowi stanowisko sekretarza stanu. To przekonało Jacksona, że padł ofiarą spisku. Wściekły generał odszedł z partii i założył wkrótce potem Partię Demokratyczną.
Zdaniem Jasona Sneada, dyrektora organizacji pozarządowej Honest Elections Project Action, Demokraci tak naprawdę chcą zlikwidować Kolegium Elektorskie, a błąd Walza polegał tylko na tym, że przyznał to głośno. „Liderzy Demokratów uważają, że nie powinni musieć prowadzić kampanii w takich miejscach jak Michigan czy Północna Karolina, chcą, żeby Kalifornia i Nowy Jork decydowały o wszystkich wyborach. Tutaj jest wzór. Demokraci twierdzą, że kochają demokrację, a potem biorą na cel wszystkie instytucje, które stoją między nimi, a władzą: Sąd Najwyższy, senacki filibuster i Kolegium Elektorskie” - powiedział telewizji Fox News.
źr. wPolsce24 za Fox News, CBS