Tusk coraz bardziej wchodzi w buty Jaruzelskiego. Te same gesty, te same schematy

Wybór Włodzimierza Czarzastego na marszałka Sejmu wywołał po stronie szeroko rozumianej prawicy utrzymaną w dość histerycznym tonie dyskusję, że oto w Polsce do władzy powraca „komuna”. Problem polega na tym, że tak naprawdę, marszałek Czarzasty to nie jest żaden symbol powrotu starego zła – to tylko płachta na byka, która ma rozgrzać obóz patriotyczny i odwrócić uwagę społeczeństwa od dużo poważniejszego zagrożenia.
Czarzasty, to rocznik 1960 – w ostatnim okresie czerwonego zamordyzmu był po trzydziestce i nie był nawet drugoplanowym aktorem na scenie rozgrywających się wówczas wydarzeń. Owszem, swoje za uszami ma, ale raczej dużo później, a wywlekanie jego pezetepeerowskiej przeszłości to skupianie się na mało istotnych didaskaliach.
Tuskowi po raz kolejny udało się więc skupić uwagę opozycji na rzeczach bez większego znaczenia, podczas gdy rządzony przez niego kraj mierzy się z dużo poważniejszymi zagrożeniami i wyzwaniami, z którymi obecna władza zwyczajnie nie daje sobie rady.
To m. in. agresja rosyjska uderzająca już bezpośrednio w nasze bezpieczeństwo, fatalna sytuacja finansów publicznych, a wraz z nimi służby zdrowia czy rynku pracy i coraz większe zagrożenie utraty suwerenności - już nie tylko tej politycznej, ale też gospodarczej - na rzecz Unii Europejskiej.
Premier, wbrew temu, co chcieliby sądzić jego polityczni przeciwnicy, nie jest idiotą i zdaje sobie sprawę, że uczciwe przedstawienie tych problemów w debacie publicznej skończyłoby się totalną klęską jego obozu politycznego.
Niestety dla Polski i Polaków, Tusk wciąż całkiem sprawnie potrafi operować nastrojami społecznymi i dysponuje aparatem propagandowym, który pozwala powielać i podtrzymywać suflowaną przez niego narrację.
"Jaruzel" bis
Mimo gigantycznej wpadki służb związanej z rosyjską dywersją Donald Tusk, jak każdy sprawny polityk, postanowił to wykorzystać – pokazać, że państwo jest silne i pod jego mocnym przywództwem pokona zagrożenie. Czy ma to przełożenie na fakty – nie? Czy ludzie zobaczą silnego wodza na czele państwa – to już inna sprawa.
Premier pokazał się „na miejscu zbrodni”, a także zdyscyplinował i oddelegował ministrów do „jeszcze cięższej pracy” – to jego zwykły sposób, który mieliśmy okazję obserwować już wcześniej. Zrobił jednak coś jeszcze. Na fali rozbudzonych społecznych emocji zaapelował o rok spokoju. To również nic nowego, ale tym razem, Tusk zrobił to w sposób dużo bardziej symboliczny.
Kiedy w lutym 1981 roku generał Wojciech Jaruzelski obejmował tekę premiera, z sejmowej trybuny zaapelował o 90 spokojnych dni. Zaledwie kilka miesięcy później wprowadził stan wojenny. Dla tych, którzy nie pamiętają albo zwyczajnie nie wiedzą, sytuacja ta miała miejsce w bardzo ważnym momencie w historii PRL-u.
Polska gospodarka - po boomie na kredyt z epoki Gierka i po zachwianiu światowej koniunktury - mocno się już chwiała, władza poniosła spektakularną klęskę w starciu z robotnikami w Sierpniu 1980 roku, zakończonym podpisaniem porozumień sierpniowych i podjęciem konkretnych zobowiązań wobec protestujących, a naród znów poczuł, że może mieć jakąś sprawczość. Nastąpiła pewna liberalizacja życia politycznego, w historiografii zwana „karnawałem Solidarności” – szczytowy okres wolności w PRL-u.
Czy coś Wam to przypomina?
Zwycięstwo Karola Nawrockiego w wyborach prezydenckich, dzięki pewnemu pęknięciu w obozie władzy zakończone jego skutecznym zaprzysiężeniem, wzbudziła w obozie patriotycznym entuzjazm i dała mu nadzieję na uporanie się z obecnym nieudolnym rządem.
Nadzieją napawa też sam prezydent, który wbrew przekonaniu pesymistów, okazał się być sprawnym i aktywnym liderem, twardo negocjującym z rządem i cieszącym się wciąż rosnącym poparciem społecznym.
Taki stan rzeczy dla Donalda Tuska oznacza polityczną katastrofę. Możliwość zbudowania nowej silnej i dużo bardziej Zjednoczonej Prawicy w oparciu o obóz prezydencki to przepis na utratę władzy przez jego formację w kolejnych wyborach.
Dlatego potrzebne były zakulisowe negocjacje z jednym z liderów Konfederacji i jeszcze silniejszy atak na największą partię opozycyjną, która w wyborach poparła bezpartyjnego prezesa IPN.
Premier zdaje sobie jednak sprawę, że to za mało – musi pokazać zarówno siłę, jak i fakt, że jest jedyną nadzieją na zapewnienie spokoju i bezpieczeństwa. Stąd jego apel o to, by rok 2026 był rokiem pokoju.
Apel kuriozalny przedstawiony w pięciopunktowym planie, który wprost zakłada kapitulację prezydenta i który nigdy nie zostanie przyjęty przez obóz patriotyczny. I szef rządu doskonale to wie. Po wszystkim będzie mógł jednak powiedzieć, że przecież chciał i próbował, ale „podżegacze wojenni” nie chcieli słuchać.
Nie sposób nie odnieść wrażenia, że postawa Donalda Tuska łudząco przypomina zachowanie "towarzysza generała". Niestety, tych podobieństw pojawia się znacznie więcej.
"Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią"
Język jego przemówień coraz bardziej przypomina ten, który sączony był przez przywódców PZPR i komunistyczną propagandę – różniącą się od dzisiejszej tylko tym, że ta obecna jest bardziej kolorowa. Widzimy antagonizowanie społeczeństwa i szukanie wrogów wewnętrznych, obraz typowy dla wszystkich dyktatur. Mamy nawet zrzeczenie się suwerenności na rzecz Wielkiego Brata, tym razem jednak nie z Moskwy, a z Brukseli i Berlina.
Jesteśmy coraz bardziej uzależnieni od Unii Europejskiej, a nowe europejskie traktaty i konwencje mają tę zależność pogłębić. Wytworzono grupy nowych ormowców, które zawsze chętnie i sprawnie będą uderzać w tych, którym nie jest po drodze z władzą.
I mamy kryzys. Kryzys, który na skutek nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej będzie narastał i uderzał w kolejne grupy społeczne, co siłą rzeczy musi doprowadzić do fermentu.
Wtedy jednak trzeba będzie sięgnąć po lejce i mocno je ściągnąć. Całe szczęście premier ma już nawet gotowe przemówienie. Trzeba je tylko jeszcze raz wygłosić.
„Struktury państwa przestają działać. Gasnącej gospodarce zadawane są codziennie nowe ciosy. Warunki życia przytłaczają ludzi coraz większym ciężarem. Przez każdy zakład pracy, przez wiele polskich domów, przebiegają linie bolesnych podziałów. Atmosfera niekończących się konfliktów, nieporozumień, nienawiści – sieje spustoszenie psychiczne, kaleczy tradycje tolerancji. Strajki, gotowość strajkowa, akcje protestacyjne stały się normą. Wciąga się do nich nawet szkolną młodzież. Wczoraj wieczorem wiele budynków publicznych było okupowanych. Padają wezwania do fizycznej rozprawy z "czerwonymi", z ludźmi o odmiennych poglądach. Mnożą się wypadki terroru, pogróżek i samosądów moralnych, a także bezpośredniej przemocy.
Szeroko rozlewa się po kraju fala zuchwałych przestępstw, napadów i włamań. Rosną milionowe fortuny rekinów podziemia gospodarczego. Chaos i demoralizacja przybrały rozmiary klęski. Naród osiągnął granice wytrzymałości psychicznej. Wielu ludzi ogarnia rozpacz. Już nie dni, lecz godziny przybliżają ogólnonarodową katastrofę. Uczciwość wymaga, aby postawić pytanie: Czy musiało do tego dojść? Obejmując urząd Prezesa Rady Ministrów wierzyłem, że potrafimy się podźwignąć. Czy zrobiliśmy więc wszystko, aby zatrzymać spiralę kryzysu?
Historia oceni nasze działania. Nie obeszło się bez potknięć. Wyciągamy z nich wnioski. Przede wszystkim jednak minione miesiące były dla rządu czasem pracowitym, borykaniem się z ogromnymi trudnościami. Niestety – gospodarkę narodową uczyniono areną walki politycznej. Rozmyślne torpedowanie rządowych poczynań sprawiło, że efekty są niewspółmierne do włożonego wysiłku, do naszych zamierzeń. Nie można odmówić nam dobrej woli, umiaru, cierpliwości. Czasem było jej może aż zbyt wiele. Nie można nie dostrzec okazywanego przez rząd poszanowania umów społecznych. Szliśmy nawet dalej. Inicjatywa wielkiego porozumienia narodowego zyskała poparcie milionów Polaków. Stworzyła szansę pogłębienia systemu ludowładztwa, rozszerzenia zakresu reform.
Trzeba powiedzieć: dość! Trzeba zapobiec, zagrodzić drogę konfrontacji, którą zapowiedzieli otwarcie przywódcy PiS. Musimy to oznajmić właśnie dziś, kiedy znana jest bliska data masowych politycznych demonstracji, w tym również w centrum Warszawy, zwołanych w związku z rocznicą wydarzeń grudniowych. Tamta tragedia powtórzyć się nie może. Nie wolno, nie mamy prawa dopuścić, aby zapowiedziane demonstracje stały się iskrą, od której zapłonąć może cały kraj. Instynkt samozachowawczy narodu musi dojść do głosu. Awanturnikom trzeba skrępować ręce, zanim wtrącą ojczyznę w otchłań bratobójczej walki”. Warszawa, 13 grudnia 1981/2026.
Piotr Filipczyk
*tekst jest wyłącznie opinią autora, wszystkie ewentualne prawdopodobieństwa nie są przypadkowe.
źr. wPolsce24











